Teach, eat, sleep, repeat. I ♥ it!
Nie, nie urodziłam się w SJO, gdzie obecnie uczę! Choć to już prawie 15 lat tu i wielu z Was myśli, że tu żyję, jem i śpię! Czasami prawie, ale staram się, jak mogę zachować zdrowy „work-life balance”, choć to trudne, jak coś kochasz, bo po pracy- nadal to kochasz. 🙂
Ale zacznę od początku. …Nie chciałam być nauczycielem. W zasadzie był to jeden z ostatnich zawodów, który przychodził mi do głowy, gdy rozważałam, którą drogą pójść. Nie wykluczałam go, bo, jako, że uwielbiałam język angielski, był to najbardziej oczywisty kierunek. Jednak broniłam się przed tym zawodem, gdyż miałam wiele fałszywych, jak się później okazało, przekonań na jego temat. Myślałam, że praca nauczyciela, czy lektora jest:
- Nudna (Nieprawda! Codziennie jest inaczej, spotykasz całą gamę ludzkich charakterów, każdy uczeń inny, wymaga nieco innego podejścia, trzeba wciąż myśleć, poprawiać, ulepszać, modyfikować. Poza tym, ile ja wiedzy na przeróżne tematy dostałam od swoich uczniów… Bezcenne!)
- Powtarzalna (Nieprawda! Nie przeprowadziłam dwóch takich samych lekcji w życiu!)
- Męcząca (Nieprawda! Nic tak nie uskrzydla, jak zadowolone twarze uczniów i fajne zajęcia, w które angażujesz się na 100% tak, że nie wiesz, kiedy mija czas)
Stało się więc! Początki łatwe nie były. Praktyki studenckie w pewnej prywatnej szkole zniechęciły mnie jeszcze bardziej. Postanowiłam zająć się tłumaczeniami, co zresztą później stało się faktem- zostałam tłumaczem przysięgłym, by móc w ciszy, spokoju i samotności klepać w klawiaturę. Zajęcie angażujące, rozwijające językowo, ale…po, mniej więcej, dwóch dniach takiej pracy, zaczynasz tęsknić za ludźmi i mówić do siebie. Jak się później okazało, kombinacja obu zawodów to było to! Choć coraz częściej jednak z przewagą na stronę uczenia.
Moje pierwsze grupy, jeszcze w czasie studiów, hm… ci uczniowie byli wówczas 5-6-latkami, więc teraz mają po 26 lat! Cudowne dzieciaczki, które kompletnie mnie kupiły zaangażowaniem, entuzjazmem i swoimi postępami. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym poczułam na 100%, że YES! YES! YES! Było to przedstawienie komiksu z naszego podręcznika. Zaprosiliśmy rodziców, dyrektorkę szkoły językowej, w której wówczas uczyłam- pełna gala. Bardzo bałam się, że nie wyjdzie, że zapomną swoje kwestie itp. A one, nie dość, że cudownie odegrały powierzone role, to jeszcze niesamowicie wyglądały, mamy dały czadu z przebraniami, pełne odwzorowanie postaci z komiksu! Było bosko i nadal tamto wspomnienie wywołuje we mnie dreszczyk.
Ten dreszczyk pociągnął całą lawinę dalszych zdarzeń. Kolejne szkoły językowe, kursy, nowe wyzwania. Praca w pewnym Domu Kultury w Katowicach, gdzie prócz bardzo starej tablicy, ławek z otworami na kałamarze, pamiętającymi czasy moich dziadków chyba i żałośnie dyndającej żarówki na kablu, nie miałam w sali kompletnie nic. Na każde zajęcia zabierałam ze sobą spore pudło z materiałami, zabawkami, odtwarzacz, a w zasadzie magnetofon kasetowy i własną kredę do tablicy. I maszerowałam do tramwaju z tym ładunkiem! Nie było tam ksera, multimediów, tablic interaktywnych i innych cudownych udogodnień, jakie przyniosły ostatnie lata. Dom Kultury umiejscowiony był w nieco mrocznej i przygnębiającej dzielnicy. Będąc tam kompletnym outsiderem, z innego miasta, nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówili do mnie na ulicy ludzie, posługujący się wyłącznie gwarą. Ale byli oni- fantastyczni uczniowie, dzieci z trochę biedniejszych rodzin, dla których ten kurs, oferowany za darmo przez Domu Kultury, był jedynym sensownym zajęciem pozalekcyjnym. I tak cudownie mówiły, zaciągając po śląsku w angielskim!
Po studiach zaczęłam uczyć dorosłych. To było nowe wyzwanie. Na początku oczywiście nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. Czułam jednak, że to dobry kierunek, bo wówczas edukacja dla dorosłych nie była jeszcze tak powszechna, jak dziś. I, co ciekawe, dorośli, po kilkuletnim doświadczeniu nauki języka angielskiego w szkole średniej, czy na studiach, nadal nie potrafili mówić i z taką potrzebą do mnie trafiali: chcieli mówić. Jedna z moich pierwszych, własnych grup dorosłych to czwórka przesympatycznych emerytów, dla których wyjście na angielski było czymś więcej niż wyjściem na angielski. To było spotkanie towarzyskie. Celebrowali je w niesamowity sposób- strojem (ach, te kapelusze Pani Marii!), zachowaniem. Choć na samych zajęciach łatwo nie było. Wymagały ode mnie pokładów anielskiej cierpliwości, gdy po trzydzieści razy powtarzaliśmy to samo. Wówczas jednak odkryłam jedną z najważniejszych rzeczy w całej mojej praktyce zawodowej: konieczność dostosowania zajęć, materiałów, tempa lekcji i … siebie samej do grupy docelowej, potrzebę indywidualizacji.
W końcu, w którymś momencie tej drogi postanowiłam: własna szkoła albo nic! Miałam pomysły, chęci, kompletny brak pieniędzy na start i zerowe pojęcie o prowadzeniu działalności. Z perspektywy tych 15 lat mogę tylko powiedzieć, że popełniłam całą gamę biznesowych błędów. Pocałowałam też sporo przysłowiowych klamek. Przeżyłam kilka chybionych inwestycji w pomysły, które wydawały mi się świetne..ale tylko mnie. Pod względem biznesowym niemal wszystko zrobiłabym teraz zupełnie inaczej niż „na starcie”. Nie raz, tu i ówdzie, podcinano mi skrzydła i sugerowano, żebym lepiej poszła do tzw. „porządnej pracy”. Nie poszłam. Stworzyłam sobie swoje miejsce pracy. Na własnych zasadach, na własną odpowiedzialność, bez kompromisów- moja bajka, po prostu. Bywało i nadal bywa po górkę. Czy żałowałam kiedykolwiek? Never! Moje miejsce na ziemi to praca lektora, którą można tak fantastycznie wykorzystać do rozwijania się na bardzo wielu płaszczyznach: językowej, biznesowej, osobistej, towarzyskiej- każdej! Nauczyciel jest trochę edukatorem, trochę negocjatorem, trochę przyjacielem, trochę psychologiem. Po prostu nieziemski zawód, który daje tyle możliwości rozwoju, co chyba żaden inny! Doceniam też ogromnie swobodę, jaką daje mi praca w prywatnej szkole językowej- bo tak naprawdę nie hamują mnie ramy żadnego na sztywno wymyślonego, jednakowego dla wszystkich programu. Mogę dostosować zajęcia do ucznia, czy grupy uczniów, ich zainteresowań, potrzeb, ich świata po prostu. Mogę nauczanie zindywidualizować. I wreszcie to, co chyba najbardziej, cenię w tej pracy- możliwości rozwoju, jakie daje, ciągle nowe wyzwania i świadomość, że jeszcze tak wiele można zrobić, nauczyć się, dowiedzieć. Że ciągle czegoś się uczę. Codziennie. Poznaję również tylu wspaniałych nauczycieli, mentorów zawodu, metodyków, inspiratorów. Otaczanie się nimi „wypycha do przodu”, dosłownie.
Tak więc, jeśli myślisz, że ten zawód jest nudny, to …zmień myślenie! Mam nadzieję, że wielu z moich przeszłych i obecnych uczniów zaryzykuje pójść tą drogą.:)